Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/282

Ta strona została przepisana.

nych postaci, przemykających się po lodzie. Zagapił się, a w istocie zwlekał, czekając na jakąś lepszą chwilę. Coraz bardziej tchórzył i zjadał się ze złości. Co to jest odwaga? Niema człowieka odważnego na wszystko. Wojna — głupstwo, dopiero w tak zwanem spokojnem życiu zaczynają się próby. Niespodzianie, jakby w nim drgnęła struna. Napięta, mocna, zadźwiękła głęboko. Ożyło w nim coś dawnego, uroczy uśmiech młodości, beztroska, wyzwanie wręcz wszystkiemu, cokolwiek grozi. Odprężyła się siła, zuchwała na wszystko. No cóż? No co? Zaprzątnięty swoim trudnym kłopotem, już tak bliskim, nie spostrzegł i nie dochodził, skąd w nim taka odmiana, gdzie się zapodział cały strach? W pozaświadomej wizji wybuchł i przemknął obraz nagłego ocknienia. Wiją się na czarnem niebie, jak żywe węże, martwo błękitne rojowiska rac świetlnych. Wykwitają coraz nowe, jak widma niewyczerpane, spadają, rozpryskują się deszczem. Raz po razu potrząsa nim karabin i już parzy w ręce. Rozdziera się noc od nieprzerwanego trzasku, bez odetchnienia szczękają karabiny maszynowe, raz po razu walą głucho ręczne granaty, na sekundę przebije wrzawę ognia potężne, przytłumione, jak z pod ziemi, wycie tajemniczych gromad, niewidzialnych, straszliwie bliskich. I nagle w martwy łoskot machin bojowych głos trąb wieje się żywym, gorącym potokiem. Uderzy w serce, poderwie, zapanuje nad wszystkiem. Nocny atak na okopy czwartego pułku. Orkiestra na przedpiersiu — Roja. Snują się czarne cienie. Snują się z miękkim chrzęstem łyżew