Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/285

Ta strona została przepisana.

siach, w ramionach upajająca niemoc. Kąpie się cała w rozkosznej lubości, drży ręka, sięga, dotyka, ujmuje... Stalowy przycisk ciężko leży na rozwartej książce, do połowy zasłonił karty tej jeszcze jednej pieśni o życiu. I pochłaniająca powieść wydaje się śmieszna. Czyż można to ludzkie życie ozdobić, zakłamać? Przez styl, przez obrazy, przez piękne słowa, wyziera jego nikczemna prawda, jak starość w twarzy przez farbę i bielidło. Napróżno odurzają się śmieszni ludzie, wszystkie środeczki ich kultury to nędzne podrabiane „ersatze“. Jedno jedyne wyzwala człowieka. Coraz głąbiej pojmowała to, coraz bliżej zespalała się ze straszną prawdą. Karta za kartą otwierała się przed nią, jak księga wiedzy tajemnej. Teraz już wie, że nie spotka tam nikogo i niczego z dawnego swojego istnienia. I jego tam nie będzie — co za ulga. Nareszcie rozwieje się jego pamięć, która ją zadręczała, nie powtórzy się nic z tego, co było. Szarpiąca tęsknota, codzienne wróżby i przeczucia, rozpacz i nadzieja, rozpacz i nadzieja.. Złudy natchnione, sny wieszcze, wymuszone manjactwo uporu, kłamane dla innych, nie dla siebie. Poległ, zginął, znikł. Nie chce go już, na całą wieczność go nie chce. Na jego miejscu oddawna nicość bezbrzeżna. Oddawna pustka w sercu. Niepodobna tak żyć. Jej sprawa przesądzona. Nie staczała ze sobą walk, nie zaznała strachu. Nic nie postanawiała, samo się to w niej stało. Ani się nie śpieszy, ani nie zwleka, czeka spokojnie na swoją godzinę, która“ czai się w odmęcie czasu, niewiadoma, bezimienna, aż przyjdzie wierna, da się poznać, zawoła