Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/286

Ta strona została przepisana.

nieomylnie, zabierze ją. Może dziś, zaraz. Może pojutrze. Może kiedyś. Rozkoszny był urok takiego istnienia. Cały ludzki świat oddalał się, malał. Zacierały się jego barwy i kształty i głosy. Brzęczał gdzieś wir ogromnego życia, jak rój komarów. Ogromne sprawy świata! Przewroty dziejowe! Masy wzburzone, ich wielcy wodzowie! Cóż to jest, jeżeli na godziny liczy się nikły żywot pana tego świata, nędznego człowieka? Jego dramaty, namiętności, walki, prace i cele są niedostrzegalnie małe. Są, a nie istnieją. Komu są potrzebne? Czemu służą?
Pochyliła głowę, dotknęła czołem zimnego żelaza. Jego chłód przenikał w oczy i w głąb mózgu. Zamierały obrazy żywego istniejącego świata, tonęły w ciemności. Zatrzymały się myśli. Nicość opasała ją swoją martwą siłą i lekko uniosła, zabrała ją, wchłonęła. Już nie czuła swojego istnienia, swoich nóg, swoich rąk. W ciemnej głębi rodziły się smugi martwego ognia, który nie świecił, jeno objawiał się ponuro, jak stygnące ciemno-purpurowe żelazo. Miarowo, spokojnie rozjaśniał się i przygasał. Ledwie dosłyszalny, stłumiony huk jakiejś potęgi powtarzał się rytmicznie i zbliżał się, zwalając się na coś bezmiernym ciężarem. Otchłań żyła tem tętnem. Smugi ogniowe przewijały się jak węże, pisząc tajemne znaki w niezmierzonych głębokościach pomroki. Wiły się, okrążały, opasywały, opętywały.. Zerwała się, coś ją podniosło i mocno postawiło na nogach. Brauning przenikliwie trzasnął o podłogę. W fioletowem świetle wszystko wokoło było łagodnie przyćmione. Zegar w sąsiednim pokoju