Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/287

Ta strona została przepisana.

poważnie, z zastanowieniem, wybijał godzinę — dwa... cztery... siedem, osiem. Ciężlco przytłoczyła ją cisza po ostatniem uderzeniu. Wpełzała do gabinetu, zasłała wszystko, szczelnie, wypełniła pokój aż do sufitu. Ta godzina... Może to już ona?! Serce utknęło, stanęło. Zimno w mózgu...
Nie! Załomotało serce mocno, głośno. Skradając się na palcach, ostrożnie, cierpiąc za każdem skrzypnięciem posadzki, posuwała się ze strachem, wychyliła się za próg, zajrzała — nic. Przesunęła się przez ciemny salonik i przyłożyła ucho do drzwi od przedpokoju. W ciszy wisiała jakaś groźba, bliska, tuż tuż, niemal obecna. Przenikła przez ścianę i już weszła do jej domu. Wraz z zimnem, ciągnącem przez szparę, niepokój przepychał się przez zamknięte drzwi i przeszywał ją dreszczem.
W strachu przed tajemnem i nieznanem, wbrew swej woli, jak zmuszona, drżącemi rękami ostrożnie naciskała klamkę. Cicho ustąpiły, odemknęły się drzwi. W ciemnym, zimnym przedpokoju dziwnie, jakby daleko, jarzyła się iskierka światła w dziurce od klucza. Ta chłodem ziejąca pustka przejęła ją trwogą. Bała się ujrzeć tu coś strasznego. Coś się czai za drzwiami i lada chwila tu będzie, przewlecze się przez dziurkę od klucza za nitką światła, która przeszywa ciemności. Przeciśnie się przez zamknięte drzwi i niepostrzeżenie przepełznie przez przedpokój, dotknie jej czemś niewypowiedzianie śliskiem i chłodnem. Jest to niepojęte, ale znajome. Ohydna zmora, która ją dręczy po nocach, po raz pierwszy nawiedza ją na jawie, zło-