przez szarobrudną masę stłoczonego chłopstwa. Chciwie wpatrzeni w młodego dziedzica, stali bez czapek zasłuchani. Botwid z wysokości konia przemawiał donośnie i spokojnie. Mówił w czysto chłopskiej białoruskiej gwarze swobodnie, lepiej niż zazwyczaj po polsku. Spostrzegłszy Marka, urwał mowę, dodawszy tylko:
— Do widzenia, dobrzy ludzie. Wytrzymajcie i bez te dwa lata. I proście Pana Boga, żebym dożył. Jak dożyję i wy doczekacie. I jak to wam obiecywałem — wszystkiego dotrzymam. Zostańcie zdrowi!
Przetorował sobie drogę przez zbity tłum. Baby całowały go po butach, chłopi biegli za koniem. Pokłusowali razem. Za wsią Botwid odezwał się.
— Pan plenipotent wnet będzie o tem wiedział przez żydów. Wieczorem przyjedzie do ciotki radzić. Dobrze im tak. — Zaśmiał się drewnianym głosem „po angielsku“.
— A cóż takiego? — nieśmiało spytał Marek.
Botwid zasadził monokl — i zatoczył wokoło okiem.
— To wszystko moje. Dwadzieścia siedem tysięcy dziesięcin! Tartaki, kamieniołomy, smolarnie, fabryka mebli, terpentyny, celulozy. Lasy, bory, cegielnie, rasowe obory, stadnina... Czort wie, czego tu niema. Niedźwiedzi moc. Co tam niedźwiedzie — łosie są. Podpisuje dziadek, stary ramol z wodą w głowie, a rządzi ona z panem Pieńkowskim. Temu najlepiej! A czy ja mu czego żałuję? Niech mnie drze. Ale krzywda ludzka? Nie! We mnie krew białoruska z dziada pradziada. Niechno ja dożyję! Zapamiętają chłopi
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/29
Ta strona została skorygowana.