Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/291

Ta strona została przepisana.

Ruszył od progu i już za pierwszym krokiem uleciało natchnienie. Zrobiło się zimno, strasznie i pusto. Na zielonkawym dywanie, tuż u jej stóp, leżał brauning, mały nieznaczny wykrawek żelaza. W jednej chwili rozrósł się we wszystkie strony, zolbrzymiał, wypełnił cały pokój, zaciężył. Teraz zrozumiał. Zastał ją w takiej chwili... Właśnie w takiej chwili... I znowu, jak za nagłem uderzeniem wichru, poniosło go natchnienie. Dobrze, snać tak być musi. Można i tak! Wszystko jedno, byleby i on w sekundę po niej u jej stóp... Co znaczy głupie, długie życie? Cud jednej chwili, a potem... Na wieki!
Siedziała nieruchoma, z twarzą ukrytą w dłoniach, z łokciami wspartemi na kolanach. Czas płynął. Do bólu, do niezniesienia wzmagało się w nim napięcie oczekiwania na jej pierwsze słowo. Tak trwało niedopojęcia długo. Znajdował się jakby w pustce. Nie mógł się zdobyć na żadną myśl. Niepostrzeżenie zapadł w martwotę, poddał się nicości ~ jak gdyby tu zupełnie nie był. Nagle pani Goślicka podniosła głowę, spojrzała pustemi oczami i szybko podwinęła pod siebie nogi, opadła na otomanę, zwinęła się, ułożyła głowę na poduszce, poprawiła się wygodniej i leżała z zamkniętemi oczami. Jak gdyby była sama w pokoju. Usnęła.
W fioletowych półcieniach, w zaledwie uchwytnym zapachu nieznanych perfum, który przepływał falami, jakby czyjeś westchnienie, w złotych ramach niewiadomych obrazów, w zwiędłej róży marniejącej, porzuconej na stoliku, wszędzie i od wszystkiego biła