Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/293

Ta strona została przepisana.

wypowiada swoje słowo. Można je odczytać i przez nie wiedzieć o niej to, czego nie zdradzą nigdy oczy opętujące niepokojem. Po raz pierwszy w życiu patrzał w tę twarz bez pomieszania i trwogi. Nie odrywając oczu, zatapiał się w niej i badał i pytał. Szukał przyczyny tego, co w nim się działo, szukał tam i siebie samego, swojego śladu, cienia. Czyż na tem czole, przesłoniętem ciemno-rudawem pasemkiem włosów, nigdy nie odbiła się, nigdy nie postała myśl o nim? Wszystko w tem obliczu było mu bliskie i rodzone, w niem streszczały się jego marzenia od niepamiętnych czasów, od lat dziecięcych. W wizjach tęsknoty, we snach młodzieńczych ono majaczyło, przemykało się wśród niezliczonych obrazów, odchodziło i wracało wiernie. Teraz, naraz przypomniało się to ze wszystkich wielu lat. Czy to nie jasne, że ona mu była sądzona w tajemnych wyrokach przeznaczenia? Napróżno opiera mu się jeszcze i wałczy z tem, co musi się wypełnić. Nieprzeliczony odmęt przypadków, chaos wydarzeń, rozstrzelonych, rozbieżnych w jego i jej losach, cały ogrom nieprawdopodobieństw złożyły się na wyrok losu, na cud ich spotkania. Nie wojna, nie kule — samo przeznaczenie zabiło biednego Romana. Zadrgały kąciki ust. Poruszyła wargami, jak gdyby chciała wyszeptać słowo. Wargi rozchyliły się, błysnęły zęby i w twarzy rozpostarło się upojenie tajemnego sennego widziadła. Odruchowo, nie wiedząc o tem, podał się ku niej cały. Zapragnął wiedzieć, co ona w tej chwili czuje, o czem śni. Ocknęła się podejrzliwość, zrodziła się zawiść o to. Ręce jej poruszyły się niespo-