Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/299

Ta strona została przepisana.

nie, oczy rozszerzyły się jeszcze i stały się niewidzące, szkliste, usta podkuliły się w kątach, jak u zalękłego dziecka... Było to nadspodziewane, jakieś nieprzypuszczalne, druzgoczące. Łzy spadały zwolna, miarowo, kropla za kroplą z nieruchomych, jakby stężałych, oczu. I Marek uczuł, jak w jakiejś tajemnej głębinie wzbiera w nim, rozpiera go, niepodobny do wstrzymania spazm płaczu. Zadławiło go łkanie, boleśnie utknęło w gardle. Rozżalenie nad sobą, nad własnem udręczeniem, żal do niej za swoją ciężką krzywdę i roztkliwienie serca nad jej niedolą, nad jej sierocem osamotnieniem, nad jej samobójczą godziną, rozpacz, że nazawsze zostanie dla niej obcy, że nigdy, nigdy... Na tę myśl, na słowo — nigdy — jak na podany znak wydarł się z niego głęboki głuchy głos — nito krzyk, nito jęk, nito płacz. Zakrył rękami, zacisnął mocno twarz i oczy, pogrążył się w nicości, zapodział się gdzieś sam dla siebie i o wszystkiem na chwilę zapomniał. Na chwilę, czy na długo, nic o tem nie wiedział.
Gdy odjął ręce, w gabinecie nie było nikogo. Z saloniku biło mocne jaskrawe światło. Musiał osłonić sobie oczy przed blaskiem, tak rażący był kontrast. Pani Goślicka stała pod oknem, odwrócona tyłem, i paliła papierosa. Stanął na progu w pełnem świetle, nieszczęsny, zawstydzony i zgłupiały. Wiedział, że niema tu już nic do roboty, ale opuścił go nawet ordynarny instynkt samozachowawczy, nie domyślił się, że najłatwiej i najprościej byłoby, nic nie mówiąc, pójść do przedpokoju, chwycić futro, czapkę i uciec.