młodego Botwida z pokolenia w pokolenie. Byleby dożyć...
— Tych dwóch lat nie dożyjesz?
— Ej, kolego Świda. Nie takie to proste.
— Dlaczego? Powiedz!
— Opowiedziałbym z ochotą. Ale jeszcze nie czas. Jeszcze mogę wytrzymać. Kiedyś powiem ci wszystko. Tobie jednemu.
Marek pomyślał: tajemnice rodu Botwidów, powieść Walter Scotta. Ale mu to zaimponowało.
Park był obszarem trudnym do zbadania. Jego ogrom okopany wysokim starym wałem i fosą (robota jeńców tatarskich) zawierał całe łąki z sianokosami, kępy olbrzymich dębów, stawy obrośnięte oczeretem. Przepływała tamtędy rzeka z wysepkami, z mostkami. Najpiękniejsze miejsca były to wąskie cyple parku, daleko zabiegające w jezioro. Na końcu jednego z takich półwyspów wybrał sobie Marek miejsce do kąpieli. Raz wylegiwał się nago na słońcu, patrząc w obłoki, rozmarzony i wciąż po swojemu oczekujący na niewiadome. Usłyszał tętent konia — pani Chuna kłusowała wzdłuż jeziora. Przywarł do piasku. Tętent głuchł, zacichał i wzmagał się znowu. Przybliżał się, nadlatywał, i już był tuż — tuż... Leżał struchlały, zamknął oczy. Erebus dychał potężnie tuż nad nim. Rozpędzony koń niespokojnie przebierał nogami, pryskając gorącym piaskiem na nagie rozciągnięte ciało Marka. Pani Chosłowska długo patrzyła w dalekość jeziora. Nagle ogier zachrapał i rzucił się w bok. Spostrzegła i ona. Roześmiała się.
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/30
Ta strona została skorygowana.