Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/303

Ta strona została przepisana.

Utknęli w głupiem miejscu. Ona szukała najbardziej zatrutego pocisku, a nic nie mogła wymyślić, on zgubił swoje tragiczne pożegnalne słowa. Tyle było do powiedzenia w tej ostatniej chwili! Stali naprzeciwko siebie, kłócąc się o nic. Mówili jednocześnie, nie słysząc i nie rozumiejąc się nawzajem. Gubiła się nadzwyczajność tego wieczoru, uleciało precz to, co aż dotąd unosiło się nad nimi, stanęło między nimi puste nic i odebrało tej chwili cały urok, cały sens. Dziko wyglądał brauning, leżący pomiędzy nimi na stole jak na drwiny, gdy minęła jego groza. Nic się nie stanie i nigdy nic nie było.
Zamilkli oboje naraz. Spojrzeli sobie w oczy z jednakowem zdumieniem, jak obcy, którzy o zmierzchu przez pomyłkę przywitali się ze sobą na ulicy, bo im się coś przywidziało. Pozostało bąknąć: przepraszam, i rozejść się, każde w swoją stronę.
W domu świeciło się we wszystkich sześciu oknach apartamentów recepcyjnych. Ta iluminacja wyrwała Marka z tępego osłupienia. Ucieszył się niezmiernie. Nigdy aż dotąd nie bywał u Nusyma na żadnych przyjęciach, ani na rzadkich poważnych zebraniach polityczno-gospodarczych, gdzie czasami bywali nawet pewni mniej znakomici ministrowie, ani na rozpasanych hulankach, gdzie roiło się od nowoczesno-polskich „typów“, które mu bardzo zalecał Nusym do obserwacji, ani na wieczorach młodej elity literacko-artystyczno-teatralnej. Naraz zatęskniło mu się do ludzi, do rejwachu, i rwał po schodach, pełen pustej wesołości. Tak samo czuł się teraz jak nie-