Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/310

Ta strona została skorygowana.

kiego dorocznego balu w Prezydjum Rady Ministrów i jeden przez drugiego opowiadali nowiny i plotki. Jeden z nich, chudy i wyniszczony szykowiec, szastał się w ukłonach przed nieznajomą aż ciężki zagraniczny order dyndał mu na szyi. Marek posłyszał jej niski, matowy głos i poznał ją natychmiast.

X


W końcu lutego sekretarz Nusyma i jego kolega z kompanji roku dwudziestego, młody prawnik, inwalida bez ręki, miły, cichy Michaś Słodowski, obudził Marka około południa i wręczył mu grubą kopertę, dał do podpisania świstek i oznajmił, że to jego należność — za trzy ubiegłe miesiące.
Marek zajrzał do koperty i stropił się. Przeliczył dolary, franki, polskie marki i zerwał się z łóżka, przerażony. Natychmiast narzucił coś na siebie i poszedł do telefonu ścigać „tego łajdaka“. Słodowski podawał mu najrozmaitsze przypuszczalne numery, ale „łotr“ schował się dobrze. Sekretarz był dyskretny i o nic nie pytał, ale widząc furję człowieka, bąknął, że w wypłaconej kwocie nie może jeszcze figurować całkowite i pełne oprocentowanie kapitału, gdyż duża jego część jest jeszcze „zaklinowana“ — „właśnie zakupiliśmy dużą partję lasów w Puszczy Grodzieńskiej“.
— Co? Jeszcze niepełne oprocentowanie? Ależ wy jesteście zbóje! Dziesiąta część tego com dostał