Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/312

Ta strona została przepisana.

czasu, gdy Botwid spadł z księżyca na bruk warszawski i zamieszkał narazie u Nusyma w wolnym pokoju. Do Bristolu wsuwał się nieznacznie, windziarzowi podawał mylne piętro i przemykał się chyłkiem po schodach, po korytarzach, do drzwi o czarownej cyfrze. Tam truchlał. Może wyszła? Może kto u niej siedzi? Może się co stało? Ale zawsze drzwi ustępowały bez skrzypnięcia, owiewało go gorące tchnienie jej perfum i tuż od progu poczynało się bezwstydne, święte misterjum szaleństwa. Wspaniała uroda jej nagości, omdlewająca pieszczota dumnych ust, za każdym razem inna nowość jej namiętności... Nadspodziewane w niej objawienia, coraz głębiej wciągające go w niezaznane, nieprzypuszczalne otchłanie żądzy, gdzie wciąż odnajdywał i odkrywał samego siebie... Nieprzenikniona była tajemność tej duszy, gdzie w mrokach przebłyskiwały zaklęte skarby, gdzie kłębiły się odurzające, trujące wyziewy. Biło od pani hrabiny Chosłowskiej tysiąc uroków, ale ponad to wszystko panował i trwał wiernie niezniszczalny, zawsze świeży, przepotężny czar młodzieńczej pamięci, wizja jedynej tamtej nocy. W jej objęciach zawsze był pacholęciem, z piekącą, rozkoszną pręgą na piersiach, śmiertelnie odurmanionym, za życia wniebowziętym. Zawsze było w niej opętanie i coś ze snu niepodobnego do żadnej prawdy. Zapanowała nad nim, jak nad niewolnikiem, jak nad dzieckiem. Igrała z nim, uczyła go złego bez żadnego wstydu, odsłaniała przed nim swoje przerażające sądy o ludziach i rzeczach. W opowiadaniach ze swego bogatego życia, w urywkach naj-