skorzystał, że poznał mnóstwo dobrych kawałów i paru przemiłych ludzi Artur Lubiński, autor dwóch rozgłośnych tomików poezyj, wydanych jeszcze za okupacji, zamilkł w niepodległej Polsce. Cierpliwie znosił melancholijne westchnienia kolegów i rozczarowanie, a teraz już zapomnienie ze strony tak entuzjastycznej niegdyś, warszawskiej opinji. Rozchodziły się jeszcze czwarte i piąte wydania jego tomików, ale nie znać go już było na powierzchni życia literackiego. Jak na mieliźnie, osiadł na posadce dziewiątej klasy w P. K. K. P. Koledzy mawiali: „To był ostatni śpiew łabędzi umarłej epoki“. Nosił on w młodej twarzy zatajony dobroduszny uśmieszek, który pociągnął doń Marka. Lubiński bez trudu po oczach odgadł w nim zakonspirowane aspiracje. — Niech się panu nie śpieszy. Niech się pan nikogo nie radzi, zanim pan nie przebrnie pierwszego chaosu w samym sobie. W tej fazie wszystko może w panu skrzywić tak zwane obcowanie twórcze, wieczory autorskie w lokalu „Salonia“, entuzjastyczne oceny swoich, zabójcze drwiny ze strony „tamtych“ i trzeźwy fachowy osąd ze strony jeszcze jakichś trzecich. Święte są tajemnice dzieciństwa twórczego, jego udręczenia i rozkosze, jego wielkości i śmieszności. Nikogo tam nie należy dopuszczać. Niechże się panu nie śpieszy. Dziś wydrukują wszystko, byleby niezanadto wiadome było, o co komu idzie i byle się to działo w Bombaju, na stokach Kilimandżaro, lub w okolicach Damaszku. Jednak i biednego czytelnika należy trochę oszczędzać — dla lepszego jutra.
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/316
Ta strona została przepisana.