Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/317

Ta strona została przepisana.

Lubiński pracował nad swoim dramatem w dwupokojowem, przeraźliwie skromnem mieszkanku w oficynie, w godzinach pozabiurowych i bynajmniej nie przeklinał swoich losów, nie oskarżał społeczeństwa. Zamierzył wielkie dzieło i łamał się z niem.
— To, czego od siebie chcę, jest prawie niepodobieństwem. Zamiar ponad możność dzisiejszego pokolenia. Ale to się uparło we mnie i nic już nie poradzę. Jestem we władzy chimery. Albo podołam, albo nie. Starczy mi pracy na całe życie. Bywa ze mną i tak i owak. Czasami wystrzeli aż pod niebo wizja mojego dzieła, jak wspaniała świątynia. Czasami zawali mi się wszystko na łeb. Wówczas odpocznę i zaczynam inaczej. Ale zdarzają się godziny tak niezgłębionego szczęścia...
Marek był olśniony. Oto ten, który wzgardził swoim szybkim rozgłosem i dalszem uganianiem po kawiarniach, po redakcjach, po klikach, aby przeskoczyć tego, owego i każdego, a wkońcu i siebie samego. Nie wyprawia modnych harców, nie wyczynia łamańców. Człowiek, który się waży na wielkość! Przylgnął do niego, zakochał się. Uwierzył weń o wiele mocniej, niż on sam w siebie. Lubiński uśmiechał się jeno smętnie i mawiał: — Nie wiem, nie wiem — to bardzo trudne... — A Marek nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy, że już porzucił swoje ultra niebywałe małpowane matactwa, wysilanie się na coś nieodparcie nowego, co było treścią jego drugiej fazy rozwojowej po wiadomej hekatombie. Pchał się za innymi, uczył się od nich i dbał jeno o to, żeby nie zostać wtyle