Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/324

Ta strona została przepisana.

wiły i nic nie znaczyły a stawały się za sprawą niepojętych czarów jedyną przyczyną jakiegoś kryzysu, jedyną przeszkodą do wybrnięcia, czasami wręcz jedyną nadzieją Polski, co prawda na parę dni, które mijały jakoś szczęśliwie. W sejmie czuł się znacznie gorzej niż u Lourse’a, gdzie jednak nie zapominało się, że jest się w cukierni. Tutaj, u wielkiego ołtarza Rzeczypospolitej spodziewał się czegoś innego. Czegóż chciał?
Za każdym razem, gdy tu bywał, zawsze w pewnej chwili postrzegał, że mu brak czegoś natarczywie. Nie umiał tego nazwać, ale brakowało właśnie czegoś najważniejszego. Rozglądał się. Przypatrywał się przenikliwie posłom ludziom szarym i posłom ludziom skandalicznym i posłom mężom znakomitym. Wszyscy zdawali się doskonale wiedzieć o tym kardynalnym braku, ale każdy udawał, że nie widzi — bo i co znowu, bo skądże u Boga?... Wszyscy oni wyglądali, jakby się wstydzili samych siebie, jakby sami sobie obrzydli już niedozniesienia, jakby im się już wszystko dawno przejadło i znudziło. Czy na galerji sejmowej, czy w kuluarach, czy w bufecie, czy w czytelni, czy w którymś z klubów, gdzie miał znajomych, wszędzie w olbrzymiej niezdarnej budowli coś majaczyło i wymykało mu się, było zwinne, wciąż obecne a nieuchwytne, jak uprzykrzony mól, który snuje się w powietrzu swoim niemrawym widmowym lotem i co chwila go niema, pokaże się i znika, i nigdy nie daje się złapać. Na wszystkiem leżałało osobliwe piętno. Nito zastarzały pył, nito pleśń, nito nalot miljardów