Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/325

Ta strona została przepisana.

wypowiedzianych tu pustych słów, wszystkich godzin zmarnowanych na jałowych dyskusjach, wszystkich intryg i szalbierstw. Proste przywidzenie...
W restauracji sejmowej brakowało tylko porozrzucanych tu i owdzie walizek i bagażów ręcznych, rozkładów pociągów, porozlepianych na ścianach i czadu węglowego a możnaby wziąć wszystkich tu obiadujących za obcych sobie ludzi, za jakąś przejezdną zbieraninę z czterech końców świata. Czekają na stacji węzłowej na swoje pociągi i lada chwila zerwą się, rozjadą się na wszystkie strony i nie zostanie po nich w tych murach śladu, ani wspomnienia. Śmieszne urojenie...
I tak za każdym razem. Gdy wkraczał w gmach sejmowy, opędzić się nie mógł przykrym, złośliwym zjawom, które wypełzały napoczekaniu ze wszystkich kątów i łaziły za nim krok w krok, następując mu na pięty. Ostrożnie spowiadał się z tego wrażenia znajomym posłom i skrzętnie notował sobie w pamięci wszystkie ich wyroki i orzeczenia głęboko phytyjskie i dorywcze, i szczere, i dyplomatyczne, i wręcz głupie.
— Czego pan od nas chce? Sejm się zestarzał, zatęchł i cóż dziwnego, że panu śmierdzi. Nowy będzie o całe niebo lepszy.
— Nowy będzie stokroć gorszy, albowiem nowa szalona ordynacja wyborcza, z którą napróżno walczyli najlepsi ludzie...
— Wszędzie jest to samo, co i u nas na Wiejskiej ulicy. W ministerjach, w stronnictwach, w opinji, w gazetach, wszędzie — specyficzny polski impass.