Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/329

Ta strona została przepisana.

wego, odkładał na kiedyś jakowąś ostatnią resztkę czegoś, co obumarło i nic nie znaczyło, ale trzeba to było przyznać, jeżeli nie dolegało (co to — to nie!), to skądś zdaleka spozierało jeszcze ku niemu zwiędłe, wybladłe — i nudziło. Poza pamiętnikiem i ulubionem marzeniem o wielkiej powieści, dla której narazie nic nie czynił, zaniedbawszy swoje studja, lektury starych gazet, wywiady i wiwisekcje — jedynem uzupełnieniem jego żywota była pani Chosłowska. Nie myślał o niej, miał swoje sprawy, niemal zapominał, nieraz całemi dniami jak gdyby o niej nie wiedział. I zawsze przychodziła, powtarzała się ta sama chwila. Odrywała od pracy, wypędzała go z pośród ludzi, głęboką nocą budziła go ze snu i natychmiast musiał biec do niej. Nieprzytomny, pijany, zatruły, bez jednej myśli w głowie, w trawiącej niecierpliwości, bez względu na porę dnia, rankiem, w południe, po nocy — z zapartym oddechem stukał do jej drzwi. Czasami zastawał u niej zdechłego starego grafa Pieremieljewa o twarzy wyszarzałej i zmiętej jak szmata, gdzie czaiły się jeno spodlałe oczy chytre i złe. Czasami widywał młodą dziewczynę o sennej bladej twarzy i błędnych oczach, pachnącą eterem, milczącą, jakby zahypnotyzowaną Rosjaneczkę, niejaką Murę, niewolnicę pani Chosłowskiej, od której nie odrywała uwielbiającego psiego spojrzenia. Marek podejrzewał, że i graf i Mura żyją z łaski hrabiny, a z jego pieniędzy, które od czasu do czasu udzielał jej w postaci pożyczek, zazwyczaj podwajając sumę, którą wymieniała — pieniędzy wciąż jeszcze miał dosyć. Był dumny, że mógł ją wspoma-