Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/331

Ta strona została przepisana.

peramentu, nic więcej. Może się zakochała? Nie pa trzy to na nią, ale — na schyłku swoich kobiecych lat — wobec tak dalece młodszego od siebie człowieka — kto wie... W istocie Marek był przekonany, że hrabina jest w nim rozkochana. Wiedział, że z konieczności tylko przesiaduje w Warszawie, że wciąż jest na wylocie i czeka tylko na jakieś wiadomości, by ulecieć do kochanego Paryża. — Ty pojedziesz ze mną. Nie razem, ale w tydzień później. — Była tego zupełnie pewna. On również. Już nie rozumiał nawet, jakby mógł się obyć bez niej...
Przykuwała go do niej żądza i wiecznie nienasycona ciekawość jej zwierzeń i tajemnic, odsłaniających w niej ciemne, przepastne dno. Była w tem jakby druga rozpusta, która wtórowała rozpasaniu zmysłów i rozjątrzeniu nerwów. Z jej objęć wychodził skalany i zatruty, z surową, uczciwą pogardą dla siebie, a zarazem pełen zachwytu, w którym objawiała się jakowaś druga jego natura, najgłębiej tajemna. Czuł w sobie rozdwojenie i podwojenie. Osiadł w nim jakowyś sobowtór, cynik i zbrodniarz. Przebywał w ukryciu, nie ważąc się mieszać do jego spraw codziennych. W niczem nie wpływał na jego postępowanie, nie kusił nigdy, ale był nieodstępny i szeptał swoje ironje i herezje o rzeczach i ludziach, patrząc leniwie na ten świat. I świat stawał się głębszy, coraz ciekawszy. Jak pod szkłem potężnie zwiększającem, występowało jego tajemne, to prawdziwe oblicze, którego się nigdy nie ogląda prostemi, szczeremi oczami. Sobowtór, uwielbiający panią Chosłow-