Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/333

Ta strona została przepisana.

W myślach będzie się zacierała granica między prawdą tego, co było, a urojeniem. Oddzieli się od żyjącego świata, oderwie się od samego siebie. Bez śladu zniknie z pamięci sprawczyni cudu, zostanie czysta ekstaza, matka przyjść mających natchnień, z trzęsawiska wyrosną kwiaty. Zaledwie wszedł do swego pokoju, ukazał się na progu Teofil.
— Jakaś pani czeka od godziny i nie chce odchodzić.
Marek stropił się i nie wiedział, co począć. Było to już nazbyt niesłychane. Zbieg okoliczności? Ależ to straszliwy wyroczny znak, ona — właśnie w takiej chwili. Poprzez rozpacz przebijała się radość, triumf. Przewracało się w nim wszystko, czem żył jeszcze przed chwilą. Zamęt, ciemność, jasność — i co za obmierzły wstyd..
— Więc cóż będzie, proszę pana? Ta pani nie wie, że pan wrócił. Niech jeszcze posiedzi w salonie, wreszcie sobie pójdzie, przecie to już koło dziesiątej...
Ale Marek otrząsnął się z tchórzostwa.
— Prosić natychmiast!
Bolesny zawód — i ulga.
Nieznajoma młoda dziewczyna. W tej chwili ze zgrozą odkrył, że jednak pomimo wszystko pełen jest jeszcze tamtej. Nie myśli o niej, nie pamięta, a nosi ją w sobie. Inaczej nie wpadłby odrazu na taką właśnie najgłupszą myśl. Złemi oczami powitał nieznajomą, wzgardliwie, z obrzydzeniem, obrzucił jej niemodną długą salopę i zupełnie niemożliwą w Warszawie futrzaną czapę.