Po godzinie wciąż jeszcze chodzi po pokoju, bądź to zapalając wciąż tego samego papierosa, który mu natychmiast gasł, bądź pocierając sobie czoło, albo zupełnie bezmyślnie wyglądając przez któreś z okien. Nieznajoma mówiła bez przerwy głosem bezbarwnym, jednostajnie zmęczonym. Jej drobiazgowa dokładność, jak przy składaniu raportu, zwyczajność, brak tonu i siły w opowiadaniu sprawiły, że straszliwe dzieje zdawały się być urojeniem spokojnej manjaczki, która chodzi po ludziach, zjawia się znienacka i dręczy ich swojemi koszmarami. Sprawy, gdzie co chwila powtarzało się nigdy nie słyszane imię, pseudonim „Kalina“, zdawały mu się pomimo wszystko obce. Od samego początku nie mógł nie uwierzyć, jednak i teraz jeszcze, gdy opowiadanie dobiegało do końca, a szary głos lada chwila miał nareszcie zamilknąć, pozostawało na dnie wszystkiego dzikie, dręczące nieporozumienie. Chwilami zdawało mu się, że pamięta doskonale, jak wróciwszy do domu, położył się na kanapie i zasnął. A zatem śpi teraz w najlepsze. Wnet się obudzi i strząśnie ze siebie gadającą zmorę. Wyśniły mu się własne myśli, które od półtora roku nawiedzały go od czasu do czasu. Rozpaczliwe listy matki, wywiady w sztabie, rozpytywania. Długie spisy nazwisk, majaczące nieczytelnie bladem maszynowem pismem na cienkich świstkach, poszukiwania w biurach „Jura“, wśród repatrjantów, w P. O. W. To znowu odzywało się w nim jak bicie serca miarowo, nieustannie, tajemnie jedno jedyne słowo: Janko — Janko — Janko — bez końca.
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/334
Ta strona została przepisana.