Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/337

Ta strona została przepisana.

poddawała się w opiekę czemuś nieznanemu. Jeszcze wierzyła w dobrą odmianę, która przyjdzie sama przez się, obudzi się wraz z nią pewnego poranka. Zapomniane będzie dawne i rozpocznie się wszystko od nowa, świeże, wiosenne, cudowne. Już na schyłku zła zima. Nawet na martwych ciasnych ulicach znać w powietrzu oddech budzącej się ziemi. Przebiegnie pachnący powiew, zabłyśnie na chwilę słońce, jakby odnowione i ogrzane ciepłem, jak nadzieją. Nie straszne są nagłe nawroty starej zimy, zawieje, dzwonienie o szyby ostrym śniegiem, wycie zimnego wichru i pomroka chmur.
Przeleci to i minie, a nazajutrz rankiem znowu o krok bliżej do pierwszego uśmiechu radości. Nie zawiedzie wiosna. Nie zawiedzie i radość. Nie trzeba wysilać myśli ani rozpamiętywać zamierzchłych udręczeń, ani pytać o nie. Co sądzone, samo przyjdzie. Niech stopnieją śniegi, niech puszczą rzeki, niech wystrzelą z czarnej ziemi pierwsze kiełki trawy.
Nad kanapą, na starym bucharskim dywanie bieleje błękitnym śniegiem ulubiony obrazek, pamiątka po przyjaciółce dzieciństwa, promiennej, jasnej, zawsze radosnej Nineczce. Jeszcze żywo dźwięczy gdzieś jej piosenka, a gdy tylko o niej pomyśleć, wnet zaśmieją się jej dziewczęce oczy, pełne uciechy życia. I nie do wiary, że jej już niema, że dawno, dawno odeszła, że nigdy a nigdy nie stanie przed nią Nineczka, która zginęła straszną śmiercią, zamęczona przez bolszewików. W czarnej ramie szerokie białe pole, a na horyzoncie ciemno-granatowa smuga lasu.