Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/34

Ta strona została skorygowana.

— To ja!
Opasała go niemożliwość. Jak gorąca kąpiel, oblała go władza jej nagiego ciała. Palące usta pełzały po jego twarzy, wężowe miękkie palce błądziły po obezwładnionych ramionach, po biodrach. Zaogniła się, zapiekła bolesna pręga pod ciężarem jej piersi. Sen! Sen! Sen! Nadchodzi czyjaś potęga, nadlatuje przemoc. Lada chwila spełni się straszna tajemnica. Już tuż! Już tuż! Wydziera się z niego żywa moc, toruje sobie bolesne, rozkoszne drogi — rozwiera się dusza, rozpęka, aż jako śmierć, jak cud przedrze się w nieskromionym, rwącym potoku wypełnienia szaleństwa.
Ciężko przewalały się dalekie grzmoty. Co chwila w nagłych przebłyskach objawiały się i gasły jej oczy, jej usta, jej piersi i nagi połysk rozrzuconego ciała. Czuł na twarzy jej oddech i ciche nakazujące słowa.
— Przysięgasz?
— Przysięgam!
— Na zawsze?
— Na wieki!
— Tylko ja jedna?
— Tylko ty!
— Czekaj. Jutro się dowiesz. Nikt nie ma nic poznać! Pilnuj się! Słuchaj ślepo!
Już jej nie było, gdy zatętniała po liściach ulewa.
Nazajutrz, gdy pociąg ruszał ze stacji, zaczęła się w wagonie rozmowa. Już wszyscy w okolicy wiedzieli. Stary pan, lekarz tutejszy, stwierdzał niezbicie.
— Dziedziczna manja samobójcza. Dobrze zna-