Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/340

Ta strona została przepisana.

a nieśmiertelny.. Ze ściany dymu wypada koń i ponosi, zbliża się z każdą sekundą, rośnie w oczach. Już tuż, już tuż... Nagle wyprostuje się w siodle i objawi się jeździec skulony za szyją końską. Strach natychmiast zaciska jej powieki — który?! Już nadlatuje tętent, wesoło młócą kopyta po twardym, zrośniętym ugorze. Niedowytrzymania staje się męka niepewności. Szeroko otwiera oczy — jeździec wraz z koniem unoszą się wgórę ponad rozkwitłe tarniny, przez sekundę zawisną na błękicie nieba i wnet drgnie ziemia pod ich ciężarem. Z pod kopyt pryśnie w oczy prochem ziemi, oślepi... Prosto w twarz dyszy gorącem koń osadzony na miejscu. Nie odzywa się, nie wita jej głos ukochany, jeno koń raz po raz wzdycha nad nią potężnem tchnieniem. Przeciera oczy — nie on! Zwysoka patrzą w nią natarczywe siwe oczy z opalonej twarzy. Obcy bez wahania, śmiało, mocno, bierze ją za ręce, zuchwale patrzy w przerażone oczy. Odwraca wzrok — tam w szczerem, pustem polu leży on i leży jego koń — płasko, jak wdeptani w ziemię. Dziwna, niespodziana jest dalekość, która ją dzieli od strasznego miejsca. Niepojęta, szara dawność rozpościera się ponad tem, co było wszak przed chwilą... Bolą ręce zaciśnięte w obcych dłoniach, potężnie ciągną ją do siebie te ramiona.
Jeszcze raz ją zwiódł dobrze znajomy, stary sen, dawno nosi go w sobie. Przez wszystkie myśli, przez niezliczone rozważania, przez wahania, zamęty i przez niezłomne postanowienia przedziera się zawsze i psuje i mąci w niej to, co o sobie kiedykolwiek wiedziała.