Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/341

Ta strona została przepisana.

Staje nad nią i nie da się odpędzić. Jest w nim groza rzeczy niedopuszczalnej, a zarazem jedyny ratunek, tchną od niego i wstręt i pokusa. Niecierpi tego Marka Świdy, ileż razy go odpędziła? Niecierpi go za zuchwałe oczy — jak on śmie tak patrzeć na nią? Czego się spodziewa ten chłystek, czy on wie, po co sięga. Jego wyznanie miłosne niedopuszczalne, rozpasane! Zdobył się na bezczelność i złożył to na piśmie, czarno na białem, a skorzystał z najbliższej okazji, żeby to wykraść i zabrać, jak sztubak. Śmieszna figura, tak strasznie patrzy, a o byle co się obraża. Znika i niema go, aż ni stąd ni zowąd, gdy już zapomniało się o nim zeszczętem, zjawia się i zawsze nie w porę, zawsze wybierze właśnie najgorszą chwilę, to jedno mu się udaje za każdym razem bez zawodu. Niedołęga, niezgrabjasz, który nic nie potrafi. Owszem, jedno umie, nudzić, nękać. Czyni to podstępnie, obrzydliwie, jakoś po tchórzowsku. Podziewa się i gdzieś tam czeka. Na co?
Dziwnie często nastręczał się myślom. Szydziła z niego i nieraz pragnęła mieć go gdzieś pod ręką, żeby mu dokuczyć zjadliwie. Ale Marek chował się dobrze i ani się nie pokazał. Tem gorzej dla mego, gdy się nareszcie zjawi. Było w nim coś ze zjawiska sennego: całe jego istnienie było jakieś niezupełne i chwilami nawet wątpliwe. Każda, bodaj przelotna, myśl o nim była zaplątana, pokrzywiona, irytująca. A gdy się pojawiał we własnej osobie, natychmiast wszystko koło niego stawało się przykre i jakieś śmieszne, a zarazem podejrzane. W tym zamęcie ma-