Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/342

Ta strona została przepisana.

jaczyły myśli głupie i rozpaczliwe, czaił się nawet jakby strach, jak>fla-chwilę przed obudzeniem.
Roiło się, że człowiek ten, który nic dla niej nie znaczy, odgrywa jakąś rolę w jej drugiej, ciemnej połowie życia, której ani on, ani nikt nie zna, nawet ona sama. Dochodzą do niej stamtąd jeno strzępki strzępów w niepodobnych do rozwikłania snach i w przelotnych wizjach, które natychmiast toną w niepamięci.
Usiadła przy swojem biureczku nad kartką papieru i długo z zakłopotaniem szukała słów. Wreszcie z pustym uśmiechem nakreśliła szybko, bez namysłu, kilkanaście słów, wsunęła list do koperty, zaadresowała i roześmiała się swobodnie, jak gdyby gotując jakąś prześmieszną psotę. Ze śladem uśmiechu w twarzy zabrała się do przerwanego czytania i wnet utonęła w pochłaniającej książce.
Od kilku dni Marek zamknął się u siebie, odcięty od świata. Miał jechać do domu z wieścią o Jance, miał najserdeczniejszą intencję otoczyć opieką starą zapomnianą matkę, ale poprzestał na krótkim liście do Kuby, z obietnicą przybycia lada dzień. Przed hrabiną wyłgał się przez telefon, że natychmiast musi wyjechać, a wróci za parę dni. Surowo zapowiedział panu Teofilowi, że go w domu niema i dla nikogo. Pochłaniały go nowe sprawy.
Siostra była w nim teraz ciągle obecna. Czuł w sobie więź krwi, swoją żywą łączność ze zmarłą. Zdawało mu się, że z chwilą gdy usłyszał złą wieść, weszła w niego dusza Janki i zbudziła go ze snu. Wśród żalu, którego nie przypuszczałby nawet w sobie,