Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/343

Ta strona została przepisana.

tak był żywy i nieprzebrany po tej siostrze, o której myślał tak rzadko, tak lekko — wyłaniał się spokojny głos jej pamięci. Bez skargi, bez poczucia krzywdy, nie wypominając swojej ofiary, jej cień oznajmiał rzeczy głęboko tajemne. Nie były to wieści z za świata, wszystko co mówiła Janka chodziło po tej ziemi, żyło pomiędzy ludźmi, wplecione w ich dzień powszedni. Było wszechobecne a niewidzialne, jak powietrze, którem oddycha każdy. Ono to, jak dech żywota, przepajało sobą bezwładny, oporny ogrom narodu, czuwało za uśpionych, widziało za ciemnych, pamiętało za nieopatrznych, okupywało ciężkie winy i niezliczone bezeceństwa. Marek jak gdyby dotknął utajonego serca, które bije i biło zawsze w głębinach życia narodowego. Odezwały się jak dzwon z pod ziemi ukryte siły i myśli, i prace, i bohaterskie czyny, i ciche ofiary. Objawili się ludzie bez imienia, nikomu nieznani, zawsze nieobecni tam, gdzie huczy rozgłos i sława, kędy dzielone są nagrody, dostatki i dostojeństwa. Rozproszeni, nie wiedząc o sobie nawzajem, tworzą bezwiednie jakby sektę tajemną, zaprzysiężoną na wieczną, wierną służbę ojczyźnie. Ich gatunek jest solą ziemi, jest wielkością swego narodu. Gdzie ich szukać? Są wszędzie i nigdzie. Ilu ich jest? Jak wymierzyć ich pracę i wagę, jak uchwycić ich głos, gdy tają się jak widma w ogłuszającym zgiełku dnia? Marek czuł głęboko nieomylność swojej wizji i był bezsilny, gdy chciał ją przełożyć na jasną myśl lub wypowiedzieć w prostem zrozumiałem słowie. Otwierały się przed nim tajniki polskiego życia i zamykały,