Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/346

Ta strona została przepisana.

zdąży się przygotować. Został przyłapany znienacka i musi stawić czoło.
Znikły wszystkie strachy, zmazane zostały jego straszne winy, gdy ujrzał uśmiech, którym go powitała na progu. Nigdy się tego nie spodziewał. Jej serdeczność oszołomiła go, nie umiał się znaleźć, z wielkiej radości był niezgrabny i czuł to w sobie dotkliwie.
Pani Goślicka była swobodna i mówiła wesoło, jak gdyby nie pamiętała ich ostatniego spotkania lub jak gdyby ono zgoła nie miało miejsca. Nie było o tem mowy. Rozmawiała, jak ze zwyczajnym ot sobie znajomym. Marek stropił się i — znowu to samo — na samym wstępie musiał wbijać sobie w głowę dziką scenę jego ostatniej wizyty, którą pamiętał do najmniejszego głupstwa. Znowu czuł w sobie zamącenie, opętanie, które szły od niej. — Nie, tak dłużej nie będzie, tym razem nie dam się zagadać. Nareszcie powiem wszystko wyraźnie. Zapytam wręcz 1 niechże raz będzie tak albo owak. Jestem strasznie zdręczony. Znowu jestem nieprzytomny i nie wiem, jak zacząć. Trzeba uchwycić jakąś chwilę... Ach, ona nie ma serca! Najcudniejsza na świecie, jedyna...
Utonął w promiennych oczach, w jej uśmiechach, zasłuchał się w melodję jej głosu. Oczarowany zapomniał o świecie bożym, o tem, co było i co będzie, o sobie, o wszystkich swoich sprawach i sprawkach. Pani Goślicka wybierała się do Włoch, wysyłają ją dla poprawienia nerwów, a zresztą — mój Boże — trzeba coś ze sobą zrobić. Nie nauczono jej