nej bani, każdy coś tam w sobie ma... No, coś takiego, z czem zupełnie nie warto się chwalić. Albo i gorzej. Czyż przypuszczasz, że ja nie wiem tego doskonale, że jestem absolutnie niegodny? Zawsze tak było, a cóż dopiero teraz...
Ostatnie słowa wymówił ze łzami w głosie. Umilkł i czekał. W jej jasnem spojrzeniu promieniał straszliwy, nieprzejednany urok kobiety czystej. Świętość i okrucieństwo duszy, w której niema żadnych wstydliwych tajników, która nie zna, co to brud. Jej uroda, jej młodość, cała jej postać od stóp do głowy tchnęły rozkosznym, nieświadomym siebie powabem. Przed jego majestatem opuściła Marka ostatnia nadzieja ratunku. Poddał się losowi, który sam sobie zgotował. Wiedział, że nie był najgorszy, że wszyscy są do niego podobni, ci zwyczajni, średni ludzie, panowie i władcy życia i gdzież taki, który jest jej godzien? Jeden był i zginął, sam los osądził, że nie ma mieć po sobie następcy. Niepodobieństwo, by ktośkolwiek po nim śmiał... Za krzesłem pani Goślickiej stanął cień i bronił jej od zniewagi szalonych czyichś zamysłów.
Czas płynął. Zmierzchało się. Zrzadka spoglądali na siebie. Nie zdziwiła ich osobliwość tego milczenia. Oboje zdawali się oczekiwać, że samo się coś stanie. Ona czekała, aż minie natarczywy koszmar, który jak zapora stanął przed nią i nie dawał się spędzić, ani ominąć. Każda myśl odbijała się od niego bezsilnie. Rozrastał się, wypełniał pokój, już pochłonął ją całą jak wstrętny, duszący dym, w którym tlą się smrodliwe jakieś obrzydliwości. Jeszcze
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/350
Ta strona została przepisana.