Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/359

Ta strona została przepisana.

a ty, Marku, masz tam niezwłocznie jechać i zabrać to jako nasze. Nieprawdaż, cudowna eskapada!
— Ach, gdybym to ja był młodszy! — stęknął graf.
Hrabina z zapałem omawiała plan wyprawy, nie pomijając najdrobniejszego szczegółu. W jej założeniu w przedziwny sposób harmonizowały ze sobą zbójecka odwaga i bezwzględność z lisią ostrożnością. Choć uwaga jego ustawicznie odrywana była ku czemuś własnemu a dalekiemu i wręcz nieokreślonemu, gubiąc się w niespokojnych poszukiwaniach, słuchał tego wykładu z wciąż wzrastającym podziwem, chwilami budził się w nim bezinteresowny jakiś zachwyt. Wbrew woli, wciąż odpychając coś od siebie, wplątał się w opowieść o swojej fantastycznej podróży. W jakiejś niedalekiej przyszłości a gdzieś niezmiernie daleko w przepastnym ogromie Sybiru już dostrzegał samego siebie, przemykającego się jak chytry wilk wśród czyhających nań obław, sideł i oklepców. W dzikim ostępie tajgi, w miejscu, które ujrzał na sekundę w wyraźnej wizji i które poznał natychmiast, krył się samotny, opuszczony skarb i jarzył się pod ziemią piekielnym płomieniem złota. Jego żar przebijał się przez ziemię i truł, odurzał. Chwytało go upojenie, obrazy i zdarzenia prześcigały się w czasie, mąciła się prawda tej chwili z nieodpartą prawdą tego, co ma przyjść i będzie kiedyś, wypełni się swojego dnia, o swojej godzinie i minucie. Odpychał to i wraz przygarniał do siebie, chciał i nie chciał, buntował się i korzył. Pani Chosłowska, wciąż mówiąc, sięgnęła po papierosa i w tem poru-