Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/36

Ta strona została skorygowana.

Byli przy kawie i likierach. W różnobarwnych butelkach, flakonach, kamionkach porozstawiane były zagraniczne i krajowe specjały. Opatentowani dojrzałością wchodzili w swoje od wczoraj nabyte prawa. Z lubością i dumą wdrażali się w obyczaje i nałogi tych starych. Rozmawiali i zachowywali się już jakoś inaczej. Zagrzebywali swoje urocze niemowlęctwo, dbali, żeby nic zeń nie zostało. Jeden przed drugim udawali. W toastach sadzili wzniosłościami, jak to czynili przy wódce ich ojcowie. Była już etykieta i śmieszna powaga. Polska, Młodość, Młoda Polska, Społeczeństwo, My pokażemy, Nasza epoka i znowu Polska i jeszcze, i jeszcze. A co najmniej połowa z nich pójdzie stąd hurmem prosto na Jezuicką, na dziwki, niejeden po raz pierwszy w życiu — w taki dzień!
Marek pociągał złocistą słodką benedyktynkę i czyniło mu się coraz bardziej gorzko. Ogarniające go mętne „zawianie“ było jak czarna ciemność. Nie mógł dłużej milczeć. Albowiem jeśli się rozejdą bez jego ostrzeżenia...
— Koledzy! Cicho tam, Leparski! Darasz, słuchaj! Koledzy — ja mam głos!
— Uwaga, panowie!
— Jeszcze jedna mowa?
— Świda się obudził!
— Koledzy! Kto deklamuje: ruszaj z posad bryło świata, a sam się nie ruszy — cóż się stanie z całą bryłą? A któryż to z was zamierza się ruszyć? Proszę! Niech się odezwie!
— Wszyscy ruszamy do domu!