Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/361

Ta strona została przepisana.

— Ha — ha — ha!... — zakaszlał graf, triumfalnie powiewając nad głową swoim kartonem.
— Jeszcze jedno. Nie mogą cię puścić samego bez pomocy. Weźmiesz ze sobą Murę. Ta dziewczyna, której zresztą nie raczyłeś poznać bliżej, jest chytra, odważna, komedjantka urodzona, uda cudownie, co tylko zechcesz. Przeszła niewiarogodne koleje i zawsze dawała sobie radę. Człowiek wierny, niezawodny, z psychiki — niewolnica, narazie moja, ale ja ci ją oddaję z rąk do rąk jak psa i odtąd ty będziesz jej panem. Przez nią dużo da się zrobić, wyszpiegować, kogoś przekupić, czy wreszcie „zakatrupić“ kogo niedogodnego. Sam widziałeś, jest bardzo ładna. Co prawda lubi eter, ale flaszeczka będzie zawsze w twojem ręku. Wogóle z nią nie potrzebujesz się bawić w żadne ceremonje. Pójdź-no tu, Mura!
Od okna z za aksamitnej kotary wysunęła się wiotka postać. Z sennym uśmiechem na bladej twarzy wbiła w Marka jasno-niebieskie, posłuszne oczy i uważnie słuchała rozkazów i instrukcyj swojej pani.
Przyszłemu zdobywcy skarbów udzielono łaskawie paru dni do namysłu. Pani Chosłowska zbyt jasno przenikała, co się z nim działo, by wymuszać natychmiastową decyzję. Moment zaskoczenia zrobił swoje, przełamał jego lenistwo, spoczywające na łatwych laurach. Trzeba paru dni, aby się opamiętał i pogodził ze swoim nowym losem, a zwłaszcza przekonał się, że inaczej nie może być i że nie będzie. Uroku swojego była zupełnie pewna, poprostu chłopak nie zdoła się bez niej obyć, a gdy przywie-