Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/362

Ta strona została przepisana.

dziony do jej stóp przez nieprzeparte siły raz da słowo, to dotrzyma, jako śmieszny Polak i rycerz honoru. Pani Chosłowska żywiła dla takich typów polskich bezdenną pogardę, ale wśród licznych swoich przyjaciół zwykłych i potajemnych nie mogła jednak znaleźć nikogusieńko, komu mogłaby zwierzyć tajemnicę z jakiem takiem prawdopodobieństwem, że dojdzie do jej rąk bodaj cząstka owego złota. Wraz z grafem szukali dobrze i rozważali jednego po drugim wszystkich swoich prawdziwie zaufanych, indywidua bezwzględne, mocne i szczwane. Jednak...
W ciągu dni pozostawionych mu do pobrania decyzji Marek nawet się nie namyślał. Zgóry wiedział, że stanie się z nim to, co ma być. Ostatnia chwila postanowienia nadejdzie o swojej porze, jakby poza jego wiedzą i wolą w wyniku upływających dni. Dawał się wieść tym osobliwym godzinom lenistwa myśli i przyglądał się obrazom z jego przypuszczalnej epopei, które rodziły się same, zabawne i fantastyczne. Jak gdyby nie chodziło tu o niego, z bezinteresowną szczodrością piętrzył na swojej drodze przeszkody i trudności. Ścigał go los zawistny, przeklęte carskie złoto broniło się, jak gdyby sam djabeł stał na jego straży. Rozpętaną wyobraźnią nurzał się w tych sprawach. Więc zajadle walczył o zakopane skarby, jak gdyby żyć nie mógł bez tych miljonów, a zarazem sam je sobie odbierał, wymyślając cały splot sprzeciwieństw i trafów, które kruszyły jego zdobywczą wolę. A gdy po straszliwych perypetjach już szczęśliwie wiózł do Moskwy ciężkie złote sztaby, by je tam prze-