Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/366

Ta strona została przepisana.

niekąd i do pewnego stopnia usprawiedliwia... Jednak pewien generał musiał mu posłać świadków. Okropnie mu się nie chciało, ale musiał. I tu kniaź spisał Się, jak barbarzyńca. W klasycznym pojedynku, zamierzonym wedle najściślejszego regulaminu, w starciu orężnem nieposzlakowanie honorowem, zgóry pojednawczo bezkrwawem, błazeńskiem i warszawskiem, wypalił i jednak trafił. Generała uniesiono z pola walki z przestrzeloną wątrobą w nimbie męczeństwa i chwały, a nielojalny zwycięsca zaczął być źle widziany nawet w tych sferach, które... To znowu, wdając się w zupełnie nieswoje sprawy, samozwańcze, nie opowiadając się nikomu, nie zabiegając o należyte upoważnienia ujął się o honor Pierwszej Brygady, z racji jeszcze jednego z niezliczonych napastliwych artykułów, z któremi się już wszyscy zżyli oddawna. Obleczony w dekoracje bojowe wszystkich narodów i frontów, złożył odnośną wizytę i sprał bykowcowym stickiem najniewinniejszego w świecie odpowiedzialnego redaktora, a osaczony przez tłum reporterów, administratorów, zecerów i kolporterów, otworzył sobie drogę odwrotu angielskim boksem, wybijając zęby, szerząc srogie rany tłuczone i sińce i obrywając sam też niemało. I to zwycięstwo nie zostało podjęte i wyzyskane przez odnośne sfery. Botwid uczuł się osamotniony w Polsce i, uchodząc potrosze przed rozprawą w niepewnym sądzie okręgowym stolicy, właśnie otrząsał z sandałów pył ojczysty i wybierał się zwyciężać Turków, dla których sprawy żywił szczerą sympatję.
Marek zapijał głupie myśli i tęgiem winem usiło-