samego siebie. Uderzył pięścią w stół i urwał zdumiony. Nusym i Botwid patrzyli nań w podziwie.
Wszyscy trzej roześmieli się. Nusym nalewał szampana w piękne, pojemne puharki. Marek już od dłuższego czasu patrzał na panią Chosłowską w złotawej wyciętej sukni, siedzącą z poważnym panem. Zpoczątku chował się przed nią i osłaniał się, jak mógł, to znowu — wino już kipiało mu w głowie — lada chwila porywał się, żeby do niej pójść i na miejscu bez żadnych wstępów wyrąbać jej w same oczy swoje ostateczne: — Nie! — Wydała mu się obcą i daleką. Kpił sobie z niej. Ale gdy podpatrzył jej uśmiech i spojrzenie, które wraziła zbliska, z pod brwi, po swojemu w owego siwego dostojnego pana, jęknął z bólu. Gotów był na wszystko, byleby, byleby... Ach nie! Ona go kocha. Miłością dziką, despotyczną... Najosobliwsza kobieta na świecie... Niema jej równiej... Tygrysica, pokazała mu pazury. Ach, djablica!
I Botwid dostrzegł już drogą ciotkę. Wyszczerzył się szyderczo i bezczelnie nastawił na nią monokl. Ziała z niego nienawiść.
— Wypada się i z nią pożegnać. Owszem. Zapamięta mnie i popamięta. Nowina będzie dla niej przykra, ale w rezultacie oddaję jej ogromną przysługę. Poprostu ją ratuję.
Zażądał przyborów do pisania i, uśmiechając się zjadliwie, stawiał wielkie angielskie kulasy. Marek umierał z ciekawości. Djabelnie czegoś się bał.
— Daj-że jej spokój, pijany jesteś — molestował apatycznie Nusym.
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/369
Ta strona została skorygowana.