— Powiesz prawdę?
Marek milczał, szczęki mu się zwarły. Wpatrzył się w ogarek przylepiony na stole i we włochate łapy, ciężko spoczywające na rozłożonych papierach. Sękate palce zwijały się w pięści, zdolne kruszyć kamienie. Powyżej majaczyła potężna szyja, odsłonięta w marynarskiej kurtce. Przytajony głos, ciężki bas przenikał całe jego jestestwo. Czuł w sobie nawskroś jego złowrogie drganie.
— Gadaj prawdę!
Nie może. Coś się w nim uwzięło i zaparło. Przepadło wszystko — poco ukrywać) Niech bierze, kto chce. Byleby prędzej zgasł ten nędzny płomyk świecy, te łapy i ból, który kuje jak młotem w związanych opuchniętych rękach. Rozwarła się w nim bezmierna radosna żądza szybkiego końca. Już wykopał dla siebie dół — mokra ciężka ziemia. Na dworze tuż pod oknami, w ciemnościach na wietrze stoją i czekają milczące obdartusy i ciężko postukują karabinami. Pociąga go ku nim nieprzebrana wdzięczność, gdyż z ich to ręki... Odrazu, w jednej sekundzie zniknie cały i wszystek, od samego początku, od dnia urodzenia odwoła się i zapomni, cokolwiek z nim było i mogło być... Byle prędzej! Nie może wydusić słowa, nie ma sił otworzyć sobie wyjścia do jakichś opornych drzwi, za któremi czeka go cud...
— Nie powiesz?!
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/370
Ta strona została skorygowana.
XII