Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/371

Ta strona została przepisana.

Teraz kosmate palce przebierają po tęgo uplecionej nahajce z miedzianem okuciem. Podobną zdobył na kozaku — ach, to ta sama. Mąci mu się w głowie. Obrzydły strach potrząsa nim, szybko, przenikliwie kuje po ciemieniu.
— Nie?l Zaraz będziesz gadał. Ej! — wy, prędzej tam... Pięćdziesiąt na początek.
Wyje z bólu, omdlewa, z bólu umiera. Umiera długo, długo i nie wie nic, stępiały, zmiażdżony, jak gdyby zdjęto z niego straszliwy ciężar i pozwolono pomyśleć nad tem, co było. Pomyśli i znów zamiera, usypia. Otwiera oczy i oddycha ciężko, wpatruje się w ciemności. Nie czuje bólu, nie czuje strachu i nic o sobie nie wie.
Przez otwarte okno zaziera zapach bzów i słodkie spokojne granie żab. Przedziwny, od dziecka pamiętny, umiłowany głos — cicha ptaszyneczka wita go nieśmiało z oddala, uprzejmie, serdecznie, jak gdyby na niego tylko czekała, czuwając po nocy.
Nawpółrozbudzony, zmordowany straszną zmorą, przysłuchuje się odgłosom nocy wiosennej. Spokój. Stary zegar czuwa i pogaduje poczciwie: — Śpij, śpij! — W ciemnościach nocy odprawiały się czary wspomnień. Powoli, jak gdyby ktoś z namysłem odwracał karty starej kroniki, odnawiała się w nim jakaś zapomniana dawność. Zkolei, jak obrazy, przesuwały się jego lata. Raz po raz zapalała się żywą barwą któraś godzina. I odżyły te same niewysłowione chwile — uniesienia, chwile — zachwyty, pełne cudu, wróżebne. Zawsze nim były obecne i żyły razem z nim, ukryte w za-