Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/373

Ta strona została przepisana.

znowu otwarło się nad nim niezmierzone niebo, jarzyły się rojowiska światów, w uroczystym spokoju odprawiało się misterjum tajemnicy, a ziemia słała się w ukorzeniu i w ciszy. Zdawało mu się, że jest sam jeden na tej ziemi czuwający. On jeden jest uczestnikiem cudu, jemu jednemu dano oglądać królową nocy, prześwietną Venus. W samotności tej świętej godziny zbliżał się do jakowegoś szczytu rozumienia, poznania i szczęścia. Przejmował go ból ekstazy, zbliżał się strach. Wśród przenikliwej ciszy nadchodził moment najwyższy. Zamierał przed czemś nadludzko wielkiem, co niedozwolone jest nikomu, czego nie zniesie żaden żywy człowiek. W tej chwili z oddala, z pod czarnej smugi lasu ozwała się i poszła po rosie piosenka. Zakwitła, zapachniała po nocy ubożuchna, rzewna, przepiękna. Ozwał się w niej duch ziemi i przemówił. Nuty fujareczki, nabrzmiałe sokami wiosennej wierzbiny, ślizgały się po rosie, słały się jak zwiewne mgły, ogarniały upojeniem, przenikały prosto do serca. Gra po nocy, śni swoje samotne marzenie jakowyś drugi on, taki sam. Koi go swoim głosem, dopowiada to, czego sam nie odgadł był jeszcze w tej nocy i śle mu swoje bezimienne braterstwo. Radzi mu zapomnieć o sobie, wyzwolić Się z całej pychy zamiarów, pożądań, zawiści. Samo dobro mu wróży, które przyjdzie samo. I Marek zapomniał o sobie zasłuchany.
Wracał od drugiej strony aleją wjazdową, w mroku drzew, w których czarnem sklepieniu tu i ówdzie tkwiły gwiazdy. Tęsknie kumkały żaby, grały koniki