Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/374

Ta strona została przepisana.

polne, szemrały lipy. Jeszcze przed zakrętem, za którym tuż schowany był podjazd i dwór, doszedł go odgłos nieznajomy. Jeszcze jedno jakoweś stworzenie boże odzywało się po nocy cichuteńko, słabe i maleńkie. Zgadywał pełen zdziwienia. Nagle wyrosła przed nim biała postać i jednocześnie błysły oświetlone okna dworu.
— To ty?
Kuba ścisnął go potężnie i raz po razu wycałowywał zawzięcie, jak gdyby go witał po dziesięciu latach rozstania. Coś bełkotał i płakał rzewnie. Marek miał twarz mokrą od jego łez.
— Syn! Syn!
Szamotał się z nim w ciemnościach, dźwigał go do góry i stawiał zpowrotem, łkał i śmiał się.
— Syn, Marku, syn! Już jest na świecie mały Świda, następca i dziedzic.
Kuba roześmiał się swoim tęgim, zdrowym, nieco baranim śmiechem, aż ode stodół przyszło echo. Objął Marka za szyję i gwałtem taszczył go w głąb alei, stanął i zaczął doń natarczywie szeptać, zbliska, twarzą w twarz.
— Codzień, wszędzie rodzą się dzieci i któżby sobie pomyślał, że w tem jest taka straszna tajemnica? Wielka tajemnica! Wielka radość! Ja umrę, a on zostanie, rozumiesz ty to? Rozumiesz?! Zgłębiłeś ty, Marku, wieczne istnienie ludzkości!?... Niech tam sobie wywroty, przewroty, niech tam co sobie chce, a zawsze będą żyły jakieściś Świdy... Marku, bracie rodzony, wyjawiam ci wielką tajemnicę: oto dziś, jak mnie tu