Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/375

Ta strona została przepisana.

widzisz żywego, ja wiem, co to śmierć! A ty wiesz? Nie wiesz! Śmierci całkiem niema! Ojca grzebią, syn żyje. Wnuk żyje, praprawnuk. Pan Bóg wszechmocny już tak zrychtował całą tę machinę świata, że lepiej nie trzeba! Co, głupio gadam? Głupio, bo nie umiem wywnętrzyć tego, co wiem. Niby każdy to wie, ale nieprawda! Ja się dowiedziałem dopiero przed godziną, kiedy to moje małe zapiszczało swoim własnym żywym głosem. I wiesz ty, co to było? Cud! Wyraźnie powiadam — cud, i nie jest to żadne takie sobie gadanie, przekonasz się sam, byle prędzej, jak z ciebie i twojej kobiety zrodzi się pierwsze twoje własne dziecko, to dopiero... Toż dopiero... Ach, bracie mój najdroższy, jedyny, rodzony...
Pociągnął go gwałtownie i zawrócił w stronę domu. Plótł Kuba, jak w natchnieniu. We łzach wygłaszał, jako wielkie odkrycia, swoje trzy po trzy słowa płaskie i nudne. Marek słuchał uważnie, bo brat Kuba oczywiście krążył dookoła jakiejś wielkiej prawdy. Ona go niepokoiła, przytłaczała, mordował się i nie umiał dać sobie z nią rady. Życie jest proste — myślał Marek. Życie jest powikłane i pełne zagadek, nieokiełznane, nieuchwytne jak wicher i nigdy nie przewidziane, ale opiera się całe na czemś żywiołowem i niespożytem, na czemś właśnie najprostszem. Gdy tego niema, kiedy człowiek oderwie się od tego, jak od ziemi, z której rodzi się wszystko, cierpi i zawsze nic nie wie. Niczego nie dokona, uschnie, zamrze i jak widmo będzie się błąkać po świecie zbyteczny i nędzny, póki wreszcie kiedyś nie