— Źle byłoby z Polską, gdyby nie żydzi, którzy za was wypełniają tę funkcję. Jednego się obawiam, oto, że pókiś miał te pieniądze, toś o nie całkiem nie dbał, ale gdyś je stracił, może się zacząć zupełnie coś innego. To takie proste...
Nusym wpatrywał się weń badawczo. Marek uśmiechnął się z wyższością, ale już się w nim coś wściekało. Kpił sobie z zaprzepaszczonych dolarów, cóż, kiedy wyskoczył skądś pewien oddawiendawna wymarzony fantastyczny plan — ach, pocóż w takiej chwili... Owa podróż rozkoszna bez pieniędzy automatycznie wchodziła do bogatego muzeum jego czystych zmyśleń. Poza muzeum były bowiem rojenia podobne nieco do zamiarów, a te opierały się jednak na dolarach. Nic z tego. Zachmurzył się i unikał oczu przyjaciela. Nusym posmutniał, zawstydził się, skulił się w staroświeckim obdartym fotelu i patrzył w ślepy mur, który stał tuż za oknem, jak podły gnębiciel. Marek stał przy oknie i też wlepił oczy w mur.
Wściekły się Lago di Como, Capri i Taormina. Sleepingi, Palace Hotele... Potem ku zimie miał być Egipt, przystanek na Korfu, nad samem morzem biała willa z płaskim dachem, taras, na którym pachną mirty... Już nie pachną — a żeby cię wszyscy djabli...
Opamiętał się. Gorzki, drwiący uśmiech już szastał jak miotłą po mapie Morza Śródziemnego, Miała to być „ich“ podróż poślubna. Zacóż kląć nieszczęsnego Nusyma, kiedy mowy niema o Morzu Śródziemnem, bo jej ani się śni, a on też oddawna już nie chce. O nie! A wypadało rzekomo jakby na to, że jeżeli
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/380
Ta strona została przepisana.