Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/385

Ta strona została przepisana.

słyszeć. Nie i nie. Od dwóch lat — nie. Opętała mnie jak chimera, zamieniła się w niedościgłe marzenie. Każda godzina, którą pozwalała mi spędzić w swojej obecności, była dla mnie tajemnym wzlotem w inny świat, zapomnieniem, odetchnieniem w bezeceństwie i nudzie mojego warjackiego życia. Dręczyła mnie, a razem dawała tyle... Miłość, Marku, wielka miłość — cóż jest piękniejszego nad jej święty obłęd? Możesz się ze mnie śmiać, ale to będzie tylko dowodem, żeś sam jeszcze nie kochał. Gdym wreszcie zmiażdżony dał za wygraną i uciekł z pola, byłem w czarnej rozpaczy, ponad wszystko gnębił mnie wstyd przed nią, okropny, najgorszy, parszywy... Na to dostaję list opóźniony o dwa tygodnie, gdyż niełatwo mnie było odszukać. Oczom moim nie wierzę, tak dalece nie wierzę, że wołam starą ciotkę, matkę i już babkę niezliczonego mnóstwa Cyterszpiląt, i każę jej czytać nagłos. Otóż to cudowna przekorność polskiej kobiety. Przerażająca jest zagadkowość tego serca, jego utajenie. Wybuchło, rozkwitło ku mnie właśnie wówczas, gdym już był niczem, poniżony, oszukany, zaplwany przez gazety, ścigany przez policję. Powiesz: litość? Wzajemność z litości? Nie znasz jej, to mocna kobieta przy pozorach skromnej polskiej panieneczki. Patrjotyczna ofiara, chęć przygarnięcia mnie do polskości? Ale na to byt czas przed klapą, co przyjdzie teraz Polsce z ochrzczonego bankruta? Zresztą codzień się wykradam, widuję ją i wiem. Ona mnie kocha. Jej decyzja jest przepiękna. Ale.. Otóż i teza: czy w naszem życiu społecznem przy polskiej dziadowskiej nędzy