Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/387

Ta strona została przepisana.

parno, duszno jak nigdy, już nie do wytrzymania. Nareszcie coś się stanie! Zmierzą się ze sobą dwa wichry, dwie siły i ktoś w Polsce przeważy nakoniec Po długim, sennym zastoju, ogłupiającym wszystkich, ockną się dzieje, życie nie będzie już dreptało w miejscu, popędzi naprzód. Głośno zawoła o sobie prawda upokorzona, wydrą się na wolność wszystkie przemilczane sprawy i zapomniane słowa. Spłynie z wiatrem zastarzałe niechlujstwo, odetchnąć będzie można. Nadchodziła nowa era. W tych latach już nieraz świtały nowe nadchodzące ery, ale rozchodziły się jakoś jak chmury, zależne od nieodgadnionych wiatrów, a burze szczęśliwie dla Polski przechodziły bokiem. Ale tym razem wszystko zapowiadało zwrot decydujący. Ludzie warszawscy wydzierali sobie na ulicach nadzwyczajne dodatki, które stały się zwyczajem każdego dnia i każdej godziny w tym osobliwym miesiącu. Jak dotknięci nieuczalnym obłędem, rzucali się za byle obdartusem, który przelatywał ulicą i wrzeszczał. Szukali w pustym świstku swojej wielkiej nowiny, której nie mogli wyszperać we wszystkowiedzących gazetach, bo te co wieczór odwoływały swoje poranne sensacje. Zmienno, codzień nowe kombinacje kilkunastu nazwisk ogłupiały ludzi chorobą erudycji sejmowej i wzmagały chaos w każdej głowie. Na miłosierdzie Boskie, o cóż idzie?!!!
Nikt nic nie rozumiał. Przesilenie gabinetowe trwało. Rząd nie rządził, widma obalonych ministrów już niezdolne były niczego podpisać, machina państwowa utknęła, po ministerstwach we wszystkich