okienkach zapanowały wakacje. Zatorem zwarły się i wypiętrzyły najpilniejsze zaległości, najżywotniejsze sprawy więdły i marły. Między Sejmem a Belwederem dniem i nocą szastały się samochody i rozpaczliwym rykiem wzywały ratunku. Bezsenni posłowie zataczali się jak pijani pod ciężarem natężonego myślenia. Surowa rzeczywistość co chwila ciskała im nową zagadkę, kazała im rozwiązywać jakieś pomylone szarady, bez żadnego wyjścia. Przemordowani, nie mogli już nawet udawać, że coś wiedzą, że do czegoś zmierzają. Najbezczelniejszy dziennikarz nie zdołał z żadnego nic wydusić, chyba wypsnęła się któremuś jakaś drażliwa tajemnica klubowa, by podpalić przygasające zadrażnienia partyjne. Polityków ogarniał strach. Zabrnęli w ślepy kąt, w specyficzny polski impass. Zaledwie po nieskończenie przewlekłych mitręgach, rokowaniach, konwentach, intrygach, wahaniach, namowach i umowach zarysowało się coś w rodzaju podobieństwa do dwóch obozów, byle traf, byle nic, nic — przyczyna, lub człowiek — nic sprawiało, że wniwecz szły najszlachetniejsze wysiłki, kunsztowne szalbierstwa, wzruszające ofiary i niezliczone małostki i podłostki. Znowu zatem od początku. W tych czasach nieprawdopodobne mnóstwo ludzi nie spało po nocach, dręcząc się nadzieją i czyhaniem na portfele ministerjalne. Całe pospolite ruszenie parło obławą na zdobycie tek, a każdy wiódł zastęp przyjaciół, szwagrów i zięciów, zdemoralizowanych łapczywemi nadziejami. W tej gmatwaninie dzień po dniu zatracała się ostatnia resztka sensu, przesilenie doga-
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/388
Ta strona została przepisana.