sało, gasząc temperamenty, oszukując szlachetne nadzieje i poziome apetyty, zawodząc na prawo i na lewo. Cieniusieńko śpiewały partyjne basy, głucho, leniwie ujadali na siebie ochrypli polemiści...
Na Wiejskiej ulicy mecenas Niedowiejski szedł zaczytany w nieczytelnie odbitej na maszynie ostatniej enuncjacji „Bloku Trzech“, wyjaśniającej istotę rozłamu w nader wpływowej „Grupie Sześciu“. Mecenas, sam nie należąc do Sejmu, był jedynym w Polsce znawcą przerozmaitych, zmiennych jak mgła, mikroklubów, oraz poszczególnych porozpraszanych lub powyganianych skądś tak zwanych „dzikich“. Była to wiedza nieoceniona w wypadkach, gdy jeden głos większości przeważał lub niedoważał w głosowaniu przy uchwałach pierwszorzędnego znaczenia. Na powitanie Marka mecenas oderwał oczy i spojrzał nieprzytomnie.
— Przepraszam... Jesteśmy wszyscy tak zdenerwowani, tak przepracowani...
— Powiedzcież mi, czy to się kiedy skończy?
— Lada chwila! Może dziś w nocy. Może jutro o jedenastej. Inaczej powarjujemy wszyscy. Będzie to gabinet sklecony, przelotny, może dociągnie do tygodnia. W tym czasie dokonają się nieodzowne przegrupowania, ludzie odpoczną i może się opamiętają, poczem nowy gabinet będzie niezwłocznie obalony, raczej sam upadnie, i to nie — położy się. Walka się przeciągnie — straszne to dla kraju nieszczęście...
Sprawca tego wszystkiego bierze na siebie ciężką odpowiedzialność wobec historji.
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/389
Ta strona została przepisana.