Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/39

Ta strona została skorygowana.

na całą przyszłość, gdyż dopiero od jutra mamy rozpocząć prawdziwe życie. Miądzy innemi chcę i tego, żeby ani jeden z naszego grona nie ważył się pójść prosto stąd na Jezuicką. Przynajmniej dzisiaj, wara wam, bydlaki jedne!... Drodzy koledzy! Jestem zbyt wzruszony, żeby wyłożyć wszystko, co dzisiaj czujemy. Więc rozstańmy się dzisiaj, pogrążeni w skupieniu. Już kończę, a nakoniec chcę, byśmy się tutaj, zaraz, związali uroczystą przysięgą...
— Przysięgamy!
— Wszyscy co do jednego!
— I ja!
— Do grobowej deski, przyjaciele! Bracia!
— Zawsze razem!...
Na progu salki stanęły dwa tragiczne widma. Bez kropli krwi w trupich twarzach, słuchały. Ich znękane oczy, utkwione w Marka, zdradzały zarodek jakowejś myśli. Dwaj samobójcy dostrzegli jakieś świtanie — a więc można będzie żyć? Chwiejnie, trzymając się mocno pod ręce, zmierzali ku biesiadnemu stołowi. Przyklękli, wysoko wznosząc prawice. Po zielonych policzkach spływały łzy.
— I my przysięgamy!
— Amen!
To wierni przyjaciele Jankiewicz i Byszewski szczęśliwie powracali z Rygi.
Do późnej jesieni rozglądał się Marek po wymarzonym Krakowie i jakoś nie mógł się połapać. Zapisany na Studjum Rolnicze, zrzadka chodził na wykłady. Przepełnione audytorjum budziło w nim od-