Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/393

Ta strona została przepisana.

dawna wplotły się w codzienną polską rzeczywistość. Rozproszone po różnych dzielnicach, jak oazy na powszedniej pustyni, po dalekich prowincjonalnych zakamarkach, żyły sobie jakby poza światem, bez żadnego upoważnienia, nie oglądając się na niczyje uznanie, nie dbając o miarodajne opinje. Były, musiały być, snąć nie mogło być inaczej. Któż zna całą Polskę? Kto jej nadąży?
Pewnego dnia uderzył go nagłówek, wybity wielkiemi czcionkami: „Sprawa podchorążego Śniata i towarzyszy“. Sprawa zataczała coraz szersze kręgi, odkryto tajne papiery i rozległą korespondencję, liczba aresztowanych wzrastała. Do oddziału dla więźniów w Ujazdowskim szpitalu wstęp był oczywiście najsurowiej wzbroniony. Marek dotarł do samego komendanta, a odprawiony z najdalej posuniętą opryskliwością, przechadzał się w cieniu drzew i klął. Niepostrzeżenie znalazł się przed pawilonem, w którym przeleżał był długie miesiące. Zajrzał do swojego okna. Ani łóżka, ani stołka, gołe ściany i puste cztery kąty. Zdjął go przenikliwy smutek. W jednej chwili znikł Śniat, nieszczęsny apostoł. Rozpodziało się, rozwiało się wszystko, co było, i zostało jedno jedyne. Tutaj za oknem, w tych czterech ścianach ujrzał ją po raz pierwszy. Kiedyż to było?
— Servus dla pana porucznika!
Stał przed nim zamaszysty, ucharakteryzowany nieco na oficera sierżant sanitarny, ten sam, z którym zeszłego lata jeździli za Bug po zwłoki rotmistrza Goślickiego. Znalazł się tu, jak na obstalunek.