Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/399

Ta strona została przepisana.

krzyczeć na całą Polskę: hańba! Trzeba bronić Śniata i obronić jego wielką ideę. Ale na to trzeba Zgłębić ją, w nią uwierzyć. Niepodobna było przedostać się do czerwonego pawilonu, sierżant gdzieś się zapodział, wartę sprawowali nie dobroduszni prostaczkowie z baonu wartowniczego, ale zimni, nieprzystępni w swoich hełmach żandarmi. Chodził Marek pod zrosłym gąszczem akacyj i kwitnących jaśminów, za któremi tuż Sniat snuł swoje olbrzymie marzenie i umierał. Żałował go najserdeczniej i bezsilnie. Wyrzucał sobie, że nie umie go obronić i zazdrościł mu, wstydząc się siebie. Gdybyż mógł zaprzepaścić się w myśli jakiejś wyłącznej, natrętnej, namiętnej i nią jedynie żyć, dla niej wszystko ze siebie poświęcić! Czuł w sobie nadmiar sił i oglądał się za celem, za dziełem, za jakiemś bodaj szaleństwem, byle czepić się czegoś, zmagać się, cierpieć i cieszyć się, poddać się czemuś i to samo zwyciężyć i zdobyć. Ale był jak spętany, był bezsilny. Jak ciężka choroba, coś go dręczy i zatruwa. Za każde parę dni złudzenia, za rzadką dobrą godzinę musi drogo zapłacić. Zaledwie coś mu się uroi, jak sen i — znowu nic. Jaśminy odurzały go i mąciły wielkie jego marzenia. Poprzez zapach upajająco słodki przebijało się udręczenie, zdawien znajoma chimera. Czy to ona? Czy tylko jej wspomnienie? Zdumiewała go sama pamięć o tem, co było, co mogło być; niedowiary obcym stawał się obraz zatraconej przeszłości. To drugi on, jakby powtórzony w odbiciu magicznego zwierciadła, objawiał się znienacka, rozdwajał w nim myśli, chęci. I zapadał w tępą za-