Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/40

Ta strona została skorygowana.

razę. Pomimo, że tu nikogo nie wyrywano, nie pilnowano i że każdy był wolny — w przykry sposób przypominało to sztubę. Jakieś nieoczekiwanie puste były i te wyższe studja. Raził go nawał nowego koleżeństwa. Chciał być sam, musiał dojść ze sobą do ładu. Narazie bowiem nic jeszcze nie wiedział. Leniwie zwiedzał zabytki miasta, łaził wszędzie, od rana aż do obiadu u Chmury. Kraków wzruszał go swoją melancholją i rezygnacją. Polubił mury, planty, hejnał. Ładny był tutejszy smętek, jeno wysiedzieć w tem było za nudno. Spodziewał się, jak wielu, że znajdzie tu skrawek wolnej, żywej Polski. Nic podobnego. Tyle, że gazety pisały bez cenzury, a w oknach wszystkich księgarni leżały zakazane książki. Ani śladu życia. Tu i owdzie grupy zapalczywej młodzieży i zrzadka awantury na komersach w sali Johna i na wiecach w Collegium Novum. Kościoły, Wawel, muzea zawierały odmęt pamiątek sprawy umarłej. Tu dopiero dokonał odkrycia, że Polska naprawdę spoczywa w grobie. Opłakana i uczczona, leży zamurowana, a nad nią Kraków — Mauzoleum, jedyne miejsce do składania wieńców, narodowych westchnień i łez. Wielka przeszłości! Jakże ją czcił i wielbił.
Ale szukał czegoś żywego. Potrzebował podniety, gdyż ciągle jeszcze drzemał. Zasnął na letnich wywczasach w Jordanowicach i dotychczas nie mógł się ocknąć. Zamknęło się w nim coś dawnego, a nic się jakoś nie zaczynało. Męczyli go ludzie, nudziły książki, sam ze sobą czuł się nijako. Z kolegów byli tu Darasz i Majorkiewicz. Darasz należał do wielu organi-