dumę, bezmyślnie wysiadywał na ławce w kasztanowe alei, bezmyślnie czytał gazety, które mu wpychał prze biegający z nowinami bosonogi urwis. Potem zrywa się, szybko wychodził z parku. Długo wałęsał się między ulicą Piękną a Szopena, niby niechcący, niby na przekór sobie, bądź z drwinami, bądź w strachu śmiertelnym, że stanie się właśnie tak, jakby chciał. Bez potrzeby zawracał przed czemś i uciekał, to znowu gonił za czemś, co mogło przez tę chwilę przemknąć się, wymknąć... Drżeniem zdejmował go czyjś kształt, czyjeś ruchy, zarys jasnego wiosennego kapelusza. Serce w nim zamierało na ślad, na cień jakowegoś podobieństwa. Gdy tak wartując, dochodził do rogu Szopena, odwracał oczy w inną stronę i mijał to miejsce w nieubłaganej, zimnej zawziętości. Manewry te powtarzały się od kilku dni i nie doprowadziły do niczego. Były prześmieszne, ale narazie nie było komu się śmiać. Jątrzyła nienawiść, duma zraniona domagała się zemsty. Jej wypełnienie wyrażało się w niezliczonych obrazach, jeden lepszy od drugiego, coraz wymyślniejszy, coraz okrutniejszy. Ale gdy nareszcie naprawdę ją spotka, co było możebne w każdej chwili, to — o ile nie zdąży uciec — powita ją z niesłychaną poprawnością, zimno jak lód. Nie zawaha się ani na ćwierć sekundy i minie ją z doskonałą, oczywistą obojętnością. A potem niech się dzieje, co chce. Co? Nic.
Ani godziny nie mógł usiedzieć w domu, w wynajętym, obrzydłym, pustym salonie, gdzie rzeczy jego leżały wciąż nierozpakowane, zwalone na kupę. Włó-
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/400
Ta strona została przepisana.