czył się byle gdzie, odwiedzał uwięzionego Nusyma, poznał jego narzeczoną i jego wielkie plany bukolicznokolonjalne, związane z daleką in spe polską Paraną. Przekomarzał się z mecenasem Niedowiejskim, który w tych dniach przesileniowych o mało nie został był wojewodą, u Lourse’a wdawał się w spory polityczne z tamtejszemi powagami, dobierał Polsce ministrów, zamierzał wzniecić w prasie kampanję w obronie Śniata, zaczynał szkicować jakiś list otwarty, codzieu postanawiał, że od jutra, od samego rana rozpakuje swoje papiery i zabierze się poważnie do pracy. Żył z dnia na dzień, jak to bywa przed wyjazdem, ale nigdzie się nie wybierał. Dni kończył na przewlekłych, do świtu trwających kolacjach, wśród butelek, w miłem towarzystwie, z byle kim. Nie nudziło mu się całkiem, wiedział, że lada dzień, lada chwila musi się coś stać, przyjść niechybnie. Uporczywie na to czekały dnie mijały jak za mgłą. Sypiał doskonale, zmordowany próżniactwem; sny miewał zwyczajne, jakieś postrzępione, całkiem głupie. Raz ocknął się z ciężkim jękiem i długo odpoczywał zmordowany, beznadziejnie nieszczęśliwy.
Siedzi cicho w oficynie w Jordanowicach, pogląda przez okno na zaspy śnieżne i słodko drzemie w milem cieple. Zegar szepce — już tak, już tak, już tak! Miły świerszczyk, ten sam, odzywa się zrzadka, ledwie dosłyszalnie, jakby zdaleka. Czerwienieje niebo na zachodzie, łuną palą się niskie, ciężkie chmury. Zaskrzypią sanie po zmarzłym śniegu, wesoło zadzwonią janczary, to Kuba powraca z miasta. Zało-
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/401
Ta strona została przepisana.